Pamiętam szarobury okres mojej młodości, w czasach gdy lepiej było nie wyróżniać się z tłumu.
W szkole obowiązywały tak zwane mundurki.
Dźinsy kupowało się w pewexie, kosztowały sporą część nauczycielskiej pensji mojej mamy.
W dźinsach przechodziłam ze dwie dekady, (no nie w tych samych).
Na zdjęciach u góry, ja w dzinsach ogrodniczkach, w tamtym okresie szczycie marzeń dźinsowych.
To zdjęcie w smutnej szarości, dobrze obrazuje atmosferę tamtych czasów, które z mojej pamięci wyłaniają się właśnie w tych tonacjach.
Potem nastał okres, gdy zaczęły docierać zachodnie dary w postaci kolorowych ubrań.
Te rzeczy pachniały jakimś przyjemnym proszkiem do prania.
W kozaczkach z darów z Norwegii , chodziłam przez osiem sezonów.
Udało mi się załapać również na kowbojki, w soczystym, kobaltowym kolorze.
One też swoje odsłużyły.
Niektóre rzeczy zagraniczne kupiłam od koleżanki z pracy, na raty.
Na przykład te musztardowe spodnie.:
Powoli robiło się wokół coraz bardziej kolorowo, i odważnie w fasonach.
Obecnie nastał okres, gdy można kupować w necie, ale nie jest to dla mnie najlepsza opcja, chociaż zdarza się, że bywa jedyna.
Wolę jednak, jak za dawnych czasów, pójść do sklepu i przymierzyć, taka już jestem staromodnie-wygodna i przyzwyczajona do tradycyjnych sposobów robienia zakupów.